Autor, pochodzący ze Szczecinka, znany czytelnikom z takich tytułów jak Bestia, Piętno czy Przebudzenie, powraca z kolejną mroczną historią, w której – jak zapowiada wydawca – „prawda, kłamstwo i strach splatają się w ciasną sieć emocji”.
Nowa książka Piotra Rozmusa to thriller psychologiczny, w którym pisarz ponownie udowadnia, że jest mistrzem budowania napięcia i tworzenia bohaterów z krwi i kości. W potrzasku ukazało się nakładem wydawnictwa Initium.
Co było inspiracją do napisania tej książki? Jak długo trwał proces twórczy? I które momenty w pracy nad nową powieścią okazały się najtrudniejsze? Na te i inne pytania odpowiedział nam sam Piotr Rozmus:
Julia Walter, ambitna menedżerka brytyjskiej firmy medycznej, przyjeżdża do Świnoujścia na prestiżową konferencję poświęconą pandemii COVID-19. - to cytat z Twojej książki. Czy to pandemia była inspiracją do jej napisania?
Nie, pandemia nie była główną inspiracją do powstania „W potrzasku”. Tematy wirusa, kryzysu epidemiologicznego i możliwości jakie stworzyła przestępcom eksplorowałem już w „Próbie sił.” Ale sama idea „W potrzasku” narodziła się jeszcze zanim zabrałem się za pisanie tamtej powieści. Mówiąc w skrócie, na moim dysku „zalegała” powieść pt. „Adorator”, której motywem przewodnim było fatalne zauroczenie. Już w tej wersji pojawiła się Julia Walter – kobieta sukcesu osadzona w świecie korporacji. W jej życiu pojawia się romans, z pozoru cudowny i namiętny, a z czasem niebezpieczny i niszczący. Choć wiele osób czytało „Adoratora”, wraz z moim poprzednim wydawcą nie zdecydowaliśmy się na jego wydanie. Z czasem zacząłem dostrzegać w tej historii braki, sprzeczności, luki i zrezygnowałem z publikacji.
Pandemia COVID-19 pozwoliła mi wrócić do tej postaci i osadzić ją w zupełnie innej, jeszcze bardziej niebezpiecznej rzeczywistości – w świecie mafii, wielkiej polityki i korupcji. Choć muszę dodać, że to pierwotne, fatalne zauroczenie Julii Walter wciąż pozostaje punktem wyjścia całej historii. Tym razem jednak Julia nie jest jedyną bohaterką. W „W potrzasku” pojawia się więcej postaci, z których każda na swój sposób znalazła się w tytułowym potrzasku – moralnym, emocjonalnym lub dosłownym.

Jak długo trwał proces pisania – od pierwszego pomysłu do gotowego egzemplarza?
Jeśli uznamy „Adoratora” jako zalążek, można powiedzieć, że kilka lat. Sama praca nad „W potrzasku” była intensywna i ewolucyjna. Powstały pewnie ze trzy wersje robocze tej powieści. Zmieniały się motywacje postaci, architektura intrygi, proporcje wątków. Redakcje, przesunięcia, dopracowania. To wszystko zajęło długie miesiące. Od momentu, gdy powołałem do życia Julię Walter, do chwili, gdy ukończyłem „W potrzasku”, minęło łącznie kilka lat.
Co było dla Ciebie najtrudniejsze w pracy nad tą książką?
Zdecydowanie ostatnia redakcja. Dopieszczanie każdego zdania, usuwanie nadmiarów, poprawki, kadrowanie i przepisanie fragmentów, które początkowo wydawały się całkiem dobre. To moment, gdy zaczynasz „mielić” tekst i zastanawiasz się co zostawić, co poprawić, a co wyrzucić. Czasem musiałem odpocząć od tekstu na kilka dni, wrócić po czasie i spojrzeć na całość świeżym okiem. Ten etap to nieustanne balansowanie między napięciem a klarownością fabuły, między odpowiednim
rytmem i tempem opowiadanej historii, głosem bohaterów a logiką świata, który kreuję.
Dla mnie pisanie to nie tylko układanie słów, ale żonglowanie emocjami i motywacjami bohaterów. Chodzi o to, by nie przesadzić z opisami, zachować umiar, a jednocześnie zadbać o odpowiednią psychologizację postaci. O to by pozostały prawdziwe w swoich emocjach i wyborach. I właśnie to końcowe „dopieszczanie” wymaga najwięcej cierpliwości i bywa męczące.
Czy w bohaterach można odnaleźć Ciebie samego siebie lub kogoś z bliskich?
Z reguły unikam tworzenia bohaterów jako lustrzanego odbicia samego siebie. Kiedyś gdzieś przeczytałem, że to nawet niezdrowe dla pisarza i nie powinien tego robić. Ale nie da się całkiem wyeliminować własnych emocji, bo gdy piszesz o takich fundamentach jak miłość, strata, tęsknota, walka o wartości, zawsze przemycisz cząstkę siebie.
Kiedy zaczynam pisać, bohaterowie są mi obcy. Z każdym zdaniem, akapitem, rozdziałem co raz lepiej ich poznaję. Ich motywy, lęki, marzenia. Często mówię, że z początku jesteśmy sobie obcy, potem stajemy się znajomymi, a po finalnej redakcji znamy się jak łyse konie. Świat fikcji różni się od świata rzeczywistego tym, że mogę zajrzeć do myśli swoich bohaterów, poznać ich pragnienia, lęki i najskrytsze tajemnice. To przywilej, którego nie mamy w prawdziwym życiu. Ale moi bohaterowie
nigdy nie są moim alter ego.
Historia była od początku zaplanowana, czy raczej „napisała się sama” w trakcie?
Częściowo zaplanowana, a częściowo prowadzona zupełną intuicją. Wiedziałem jakie napięcie i dramaty chcę wywołać. Wiedziałem nawet dokąd chcę dojść bo wyobrażałem sobie jak może zakończyć się ta historia. Ale wszystko pomiędzy poniekąd rodziło się samo. Czasami masz plan na bohatera czy bohaterkę, ale ona wtedy chwyta cię za rękę i prowadzi w zupełnie inną stronę.
Ponieważ „W potrzasku” powstał w oparciu o szkic „Adoratora”, można powiedzieć, że miałem fundament, ale sama konstrukcja świata mafii, polityki, zagrożeń i powiązań, to efekt pracy i ciągłego dostosowywania podczas pisania i redakcji.

Jakie emocje chciałeś wywołać u czytelnika?
Zawsze te same. Przede wszystkim chcę dać czytelnikowi dobrą rozrywkę, bo przecież o to w pisaniu chodzi. Tego też szukamy w książkach jako czytelnicy, gdy wracamy do domu po męczącym dniu w pracy, położymy dziecko do łóżka i wreszcie mamy chwilę dla siebie. Albo kiedy siedzimy w pociągu
czy samolocie i chcemy po prostu jakoś przetrwać długą, nużącą podróż.
Cieszę się, gdy uda mi się wzbudzić w czytelniku ciekawość, ten tzw. syndrom kolejnego rozdziału. Gdy dostaję wiadomości w stylu: „Przez Pana zarwałam noc”, „Całkowicie straciłem poczucie czasu” albo „Mąż miał pretensje, że nie zrobiłam tego czy tamtego”.
Cudownie jest sprowokować czytelnika do refleksji, sprawić, że będzie wracał do książki nawet wtedy, gdy już odłoży ją na półkę. Wywołać u niego uśmiech, wzruszenie albo smutek. To chyba najlepsza zapłata dla pisarza. Dowód, że dobrze wykonał swoją pracę i że te wszystkie wieczory, tygodnie i miesiące spędzone nad klawiaturą komputera nie poszły na marne.
Czy ta książka ma być jednorazowym projektem, czy planujesz kontynuację?
„W potrzasku” to tzw. stand-alone. Ma zamkniętą fabułę, nie zostawia wątków, które muszą być kontynuowane. Ale oczywiście już myślę o kolejnych powieściach i nawet rozpocząłem wstępne prace nad nowym projektem. Pomysłów mam więcej, niż czasu, żeby je wszystkie zrealizować, ale to chyba najlepszy stan, w jakim może być pisarz.
Masz już plany na promocję tej książki, spotkania z Czytelnikami, miasta i regionu?
Tak, na pewno pojawię się na Targach Książki w Krakowie, dostałem już zaproszenie do Stargardu, a w najbliższym czasie nie może też zabraknąć spotkań w Szczecinku (najbliższe 5 listopada o godzinie 17:00 w Centrum Konferencyjnym ZAMEK w ramach Miasta Kobiet - dopisek redakcji). Będą co najmniej dwa. Jeśli
pojawią się kolejne zaproszenia, oczywiście nie odmówię, bo naprawdę lubię spotkania ze swoimi czytelnikami. To zawsze ogromna przyjemność i najlepsza motywacja do dalszego pisania.
Po takiej zapowiedzi, fani twórczości Piotra Rozmusa mogą być pewni – emocji i napięcia podczas czytania pewnością nie zabraknie.
