Jesienią tego roku Żeglarski Międzyszkolny Klub Sportowy „Orlę” Szczecinek będzie świętował sześćdziesięciolecie istnienia. Jednocześnie swój żeglarski jubileusz obchodził będzie jego honorowy członek - Jerzy Groblewski, który od sześćdziesięciu lat jest opoką i propagatorem sportów wodnych w naszym regionie.
Trudno uwierzyć, że to już sześćdziesiąt lat!
Dokładana data początku tej przygody, zawarta w mojej książeczce żeglarskiej, to 31 stycznia 1963 roku. Jestem więc nie tyle nestorem, co prawdziwym dinozaurem żeglarstwa! Zaczynałem jako piętnastolatek, gdy szczecineckie sporty wodne były jeszcze w powijakach. Przy dużym ogólniaku działało Towarzystwo Kajakowe, a pierwsze łodzie pozyskaliśmy z „Klubu Leśnika” – miejsca gdzie dziś znajduje się restauracja Jolka. Pamiętam jak zimą 1963 roku przeciągaliśmy ten sprzęt po zamarzniętej tafli jeziora na wysokość Centrum Edukacji Ekologicznej. To bardzo miłe wspomnienia. Żeglarstwo było dla nas obietnicą czegoś nowego i ekscytującego. Dawało szansę by uczestniczyć w zawodach, pojechać na obóz, zobaczyć kawałek świata… Zrzeszało młodzież z całego miasta, często z niezbyt zamożnych środowisk i z powodzeniem wypełniało jej czas wolny, wcześniej marnotrawiony na trzepakach i chuliganerce.
Jaką rolę pełnił pan w klubie przez te wszystkie lata?
Pan Henryk Falkowski – czyli główny szef i motor napędowy naszego klubu, słusznie dostrzegł że mało we mnie ducha walki i rywalizacji, za to dużo optymizmu i sympatii do ludzi. Tym sposobem zostałem instruktorem – pedagogiem, który prowadził wykłady dla młodzieży i zachęcał do wstąpienia w nasze szeregi.
Nie brał pan zatem udziału w regatach?
Klub miał znacznie lepszych specjalistów od zdobywania medali, ja zawsze wolałem żeglarstwo rekreacyjne. Uczyłem młodych adeptów różnych aspektów technicznych, wiązania węzłów oraz zasad bezpieczeństwa na wodzie. Dbałem też, aby byli zajęci i zaopiekowani po zejściu na ląd.
Jaki okres w historii klubu możemy uznać za najbardziej udany?
Całe lata sześćdziesiąte, siedemdziesiąte i połowa lat osiemdziesiątych to nieprzerwane pasmo sukcesów klubu. Zawodnicy działający w „Orlu” startowali na wszystkich liczących się regatach w kraju. Bywało nawet tak, że sama wieść o pojawieniu się „ekipy ze Szczecinka” podkopywała morale naszych rywali. W 1967 roku klub doczekał się tytułu mistrza Polski w klasie „Kadet” (w obsadzie Józef Piotrowski i Zbigniew Wilczyński), a rok później wysokiej trzeciej lokaty. W 1972 roku Jerzy Tuziak i Grzegorz Wrona zostali brązowymi medalistami mistrzostw świata w Splicie, a przez dziesięć lat, za sprawą rodziny Bieguńskich, byliśmy też nie do pokonania w klasie „Omega”
Na czym polega urok tego sportu?
Chciałbym powiedzieć, że każdego kto chwyci za rumpel atakują specjalne zarazki i to choroba z której nie sposób się wyleczyć! Mówiąc jednak poważnie, bliska jest mi spojrzenie Bohdana Tomaszewskiego, autora książki „Milczące stadiony”. Dowodzi on, że prawdziwym sportem możemy nazwać tylko tą aktywność w której człowiek staje naprzeciw swych słabości i sił natury. Dyscyplinami wartymi uprawiania są więc: alpinizm, lekkoatletyka i żeglarstwo. Wszystkie trzy dające poczucie wolności, rozwijające duchowo i kształtujące szereg pięknych cech charakteru, jak uczciwość, samodyscyplina i pokora. Ponieważ żeglarstwo jest mi szczególnie bliskie, dodam jeszcze że to sport bardzo sprawiedliwy (przepisy zakładają np. że to zawodnik poszkodowany ma pierwszeństwo) i premiujący zasady fair play.
Dlaczego więc żeglarstwo nie cieszy się taką popularnością jak piłka nożna?
Odpowiedzią jest ujęcie statystyczne. Dwudziestu dwóch zawodników biega po boisku piłkarskim i rozgrywa mecz, a z trybun setki fanów zgodnie krzyczą „sędzia kalosz”. Przed telewizorami derby śledzą tysiące ludzi, a każdy z nich czuje się piłkarzem, sympatykiem reprezentacji narodowej lub chociaż entuzjastą lokalnego klubu. Ten efekt nie występuje w żeglarstwie. Ludzie pływający schodzą na wodę i szybko znikają z oczu obserwatorom. Na brzegu pozostaje garstka zainteresowanych, najczęściej członków rodzin, którzy rozpalą ognisko i wysuszą ubrania…Nikt żeglarzy nie dopinguje, nie wali w bęben, nie rozwija transparentów. Regat nie transmitują światowe telewizje. Kto chce żeglarstwa zasmakować, musi z własnej woli wejść do łodzi, postawić żagle i poczuć siłę żywiołu.
Trzesiecko to dobre jezioro by zacząć przygodę z żeglarstwem?
Bardzo dobre, a pobliskie jezioro Drawsko jeszcze lepsze. Spędziłem tam z młodzieżą niejeden obóz letni i mogę zaświadczyć że napływaliśmy się do syta.
A próbował pan kiedyś żeglugi na morzu?
Muszę wyznać, że ze mnie to taki kapitan szuwarowo – błotny, bo pływający przede wszystkim na śródlądziu. Bywało jednak że zapuściłem się na Bałtyk i wspólnie z kolegą opłynęliśmy Bornholm i Peenemünde. Pływaliśmy też trochę wzdłuż wybrzeża, co pozwoliło mi stwierdzić, że nasze morze to w istocie duże jezioro, gdzie panuje nasilony ruch wszelkich jednostek, a z każdego miejsca widać światła portowe. Zwykle te wyprawy odbywały się na jednej z dwóch łodzi morskich „Darze Kołobrzegu” lub „Wojewodzie Koszalińskim”, ale raz wypłynęliśmy także na śródlądowej łodzi „Leon”, co wzbudziło wielkie zaniepokojenie bosmana z Rowów i szczegółową kontrolę moich uprawnień.
Skoro już pan wspomniał o uprawnieniach, jakie stopnie i patenty zdobył pan przez te sześćdziesiąt lat?
Jestem sternikiem jachtowym, sternikiem morskim, sternikiem motorowodnym starszym, posiadam uprawnienia zawodowe do prowadzenia małych kutrów, jestem też sędzią drugiej klasy państwowej, mogę więc sędziować w każdych zawodach regionalnych oraz prowadzić Mistrzostwa Polski, jako zastępca sędziego głównego. Kurs żeglarstwa kończyłem w Trzebierzy, a instruktorski i narciarstwa wodnego w Serocku.
Pływał też pan taksówką wodną po Trzesiecku.
I to przez pięć lat. W tamtym momencie byłem jedynym posiadaczem uprawnień stermotorzysty chętnym do pracy! To była przygoda…Woziłem chyba przedstawicieli wszystkich nacji Europy oraz wielu celebrytów. W 2014 roku w mojej taksówce zasiadła Omenaa Mensah prowadząca program TVN24 „Wstajesz i wakacje”. Zabawiałem ją opowiastkami o Szczecinku, pokazywałem ptaki i przyrodę i tak jej się spodobało, że rozmawiali później ze mną jej koledzy, m.in. Jarosław Kuźniar. Założyłem się z nim zresztą że w Szczecinku są palmy i piwne małpy… Bo przecież zaiste palmy stoją na Mysiej Wyspie, a pod nimi po dwudziestej zalegają zmęczone spożyciem piwa stworzenia podobne do małp… W tym okresie miałem też okazję spotkać wielu dawnych wychowanków, wypoczywających z rodzinami w swym rodzinnym mieście. Wielu z nich przyszło uścisnąć mi rękę i zapewnić, że z klubem „Orlę” spędzili niezapomniane wakacje.
[FOTORELACJA]7186[/FOTORELACJA]
Pod żaglami miało zapewne miejsce wiele przygód, wracających po latach jako anegdoty.
Oczywiście, gdy w knajpie na Mazurach spotkamy bardzo rozgadany stolik, możemy być pewni że to żeglarze! Tych anegdot nazbierało się co niemiara, ale przytoczę tu moją ulubioną. W czasie stanu wojennego w Polsce (1981 rok) członkowie klub „Orlę” zostali zaproszeni na regaty do Neubrandenburga, miasta na północnym skraju jeziora Tollensesee w Niemieckiej Republice Demokratycznej. Poza rywalizacją sportową polską ekipę interesowały przede wszystkim zakupy. Wśród chodliwych towarów było zwłaszcza salami oraz damskie buty marki Salamander, na które liczyły wszystkie żony, matki i siostry żeglarzy. W ciągu pięciu dni pobytu obkupiliśmy całe rodziny, a nasze skarby ukryliśmy we wnętrzach łódek. Gdy nadeszła pora powrotu i przekroczyliśmy granicę z Polską, zjechaliśmy na dyskretny parking w lesie by podzielić nasze „łupy”. Niestety tak się złożyło, że przebywał tam również pewien Niemiec, który tak jak my szukał odosobnienia. Początkowo trochę się speszył, ale uparcie nas obserwował. Jakież było jego zdziwienie, gdy uświadomił sobie że oto grupa mężczyzn po tajniacku wymienia między sobą nie narkotyki czy broń, a damskie obuwie…
6 1
Oj tak hhaha